Po narodowym wstrząsie, który wprowadził datę 10 kwietnia 2010 do historii Polski, rozpoczęła się długa batalia o prawdę o smoleńskiej tragedii. W batalii tej było już wszystko. Był strach, złość, przekleństwa, zniecierpliwienie, insynuacje, inwektywy, kłamstwo, dezinformacja, manipulacja, ale były także łzy, krew, kolejne ofiary, modlitwa, dociekanie, argumenty, cierpliwość, wyrozumiałość, stanowczość i wyobraźnia. To wszystko można było obserwować także na portalu S24, a nawet angażować się w wymianę poglądów, która bardzo szybko przekształciła się w jałowy spór. Spór musiał być jałowy, bo strona, która przyjęła bez zastrzeżeń obraz katastrofy podany w kompromitująco wczesnym SMS-owym przekazie dnia, nie była zdolna do przyjęcia kolejno ujawnianych faktów. Wiele z nich nie pasowało do przyjętej wersji, musiały budzić różne skojarzenia, a potem przeradzać się w poważne wątpliwości. Wątpliwości zagłuszano powtarzaniem i twórczym rozwijaniem pierwotnej SMS-owej mantry.
Jeżeli sam brałem udział w tych sporach, to przecież szybko przekonywałem się, że nie ma żadnej możliwości porozumienia z interlokutorami i wiele takich prób musiało kończyć się awanturą. Reagowałem często, ale wyłącznie po to, by nie pozwolić panoszyć się kłamstwu. Nie wchodziłem prawie nigdy na teren, gdzie ścierali się oponenci przedstawiający głębokie i często zaawansowane analizy techniczne. Niektóre z nich były ciekawe, ale tylko nieliczne demaskowały fałszywe szczegóły oficjalnych raportów, a większość bazowała na mało wiarygodnych i niesprawdzalnych informacjach. Ponieważ bardzo wcześnie, na podstawie analizy całości dostępnych faktów i wydarzeń, doszedłem do wniosku, że w Smoleńsku miała miejsce zaplanowana likwidacja polskiej elity, nie widziałem sensu wchodzenia w dyskusję na temat nie do końca wyjaśnionych, a czasem sztucznie podrzucanych szczegółów, zwłaszcza z kimś, kto był przekonany o prawdziwości raportu Millera równie mocno, jak ja o zamachu. Pamiętam jedną z takich utarczek, gdy interlokutor próbował mnie wyśmiać zarzutem, że pewnie wierzę w sztuczną mgłę. Odpowiedziałem, że i owszem, uważam za bardzo prawdopodobne, że mgła była sztucznie wytworzona, bo naturalne nagłe pojawienie się mgły trzeba by uznać za jakieś zupełnie irracjonalne współdziałanie natury z zamachowcami. Wtedy jednak odwróciłem sytuację pytaniem, czy mój rozmówca uznałby, że miał miejsce zamach, gdyby komuś udało się udowodnić, że mgła była sztuczna. Odpowiedział, że nie ważne czy sztuczna, czy naturalna, bo w każdym przypadku piloci nie mieli prawa lądować w takiej mgle. Przy takim poziomie dyskusji nie może być mowy o uzgodnieniu czegokolwiek, bo chyba nawet Anodina nie przyjęłaby wersji, że owszem sztuczne zamglenie lądowiska może wskazywać na złe zamiary, ale przecież winni są piloci, którzy nie uniknęli zamachu, a mogli odlecieć. Przez długie sześć lat zastanawiałem się jak to będzie wyglądało potem, jak zachowają się ci wszyscy od „pancernej brzozy”, gdy już wszystko się wyjaśni. Już coś się zaczyna. Film „Smoleńsk” wywołał bulgotanie, które jest przedsmakiem socjologicznego zjawiska, masowego katharsis pożytecznych idiotów, na które dopiero czekam.
Obejrzałem film w niedzielę - dwa dni po premierze. Był taki, jakiego oczekiwałem i taki, jaki jest potrzebny, by zatrzymać wreszcie trwającą sześć lat orgię kłamstwa i ohydnej manipulacji. Niczym nie byłem zaskoczony, bo spotkanie ofiar katyńskich ze smoleńskimi było jedyną sceną, która mogłaby mnie zaskoczyć, gdyby nie to, że inni już o wiele wcześniej ją opisali. Największe wrażenie zrobiło na mnie naturalne i płynne połączenie wydarzeń i faktów odtwarzanych przez aktorów, z obrazami dokumentalnymi, odświeżającymi pamięć z niedawnej przeszłości, z którą tak znakomicie współbrzmi muzyka Lorenca. Na miarę swoich możliwości wspomagałem powstanie tego filmu, więc po wyjściu z kina czułem satysfakcją i chętnie uścisnąłbym Antoniego Krauze z serdecznym podziękowaniem za dzieło. Dopiero po jakimś czasie zacząłem się zastanawiać nad dziwnym zbiegiem okoliczności, który skłonił mnie do napisania tuż przed premierą filmu mojej wcześniejszej notki „Smoleńsk i fizyka (jądrowa)”. To był całkowity przypadek, bo do napisania zostałem sprowokowany wcześniejszą awanturą pod notką SALON24NEWS z 11 sierpnia, gdzie zapowiedziałem podsumowanie argumentacji, na której opieram przekonanie, że w Smoleńsku miał miejsce zamach. W tym podsumowaniu starałem się pokazać najprostszy i najbardziej przekonujący sposób myślenia, który musi prowadzić do wniosku o zamachu. Właśnie koincydencja, czy wspólne zaistnienie wielu faktów znajdujących racjonalne wytłumaczenie w scenariuszu zamachu, a niejasnych i często trudnych do wytłumaczenia poza takim scenariuszem, czyni inną wersję kompletnie nieprawdopodobną. Wsparłem się tutaj na demonstracji niezwykłej mocy poznawczej, jaką ma ustalenie koincydencji zdarzeń w fizyce jądrowej. Pozwala ono stwierdzić źródło zdarzeń i bezbłędnie wskazać rzadkie zjawisko jako ich pierwotną przyczynę.
Dokładnie na takim samym podejściu opiera się moc filmu „Smoleńsk”. Pokazuje w sposób całkowicie obiektywny sekwencję faktów, które zaistniały w związku z katastrofą smoleńską i samo ich zestawienie w jednym ciągu wydarzeń musi prowadzić do konkluzji, którą symbolizuje końcowa eksplozja. Każdy z faktów przywołany z osobna może być analizowany na różne sposoby, jego znaczenie może być bagatelizowane, ale zestawione razem wskazują na jedną możliwą przyczynę. Bywa też tak, że zaistnienie jednoczesne nawet dwóch faktów całkowicie zmienia sytuację. Na przykład brak leja, lub bruzdy w grząskim smoleńskim podłożu w miejscu zderzenia TU-154 z ziemią i zaskakująco rozległa fragmentacja samolotu. Kiedy zwolennicy scenariusza z raportu Millera tłumaczą pierwszy fakt, mówią, że samolot po utracie części skrzydła zrobił półbeczkę i z prędkością 270 km/h ślizgał się dachem po podłożu ulegając zniszczeniu. Nie szukają nawet bruzdy, nie przeszkadza im błoto na kołach wraku. Potem zapominają o tej trudności i płynnie tłumaczą fragmentację, porównując do skutków uderzenia samochodu z drzewem, lub do koziołkowania na betonie, czy asfalcie. Nie dostrzegają żadnej sprzeczności, że w tym scenariuszu oba fakty nie mogą być jednocześnie wytłumaczone. Zresztą już sama fragmentacja samolotu musiała być intuicyjnie odbierana przez większość ludzi jako skutek wybuchu. Potem na rzecz spojrzał fachowym okiem profesjonalista Szuladziński i powiedział, że chyba nie ma na świecie człowieka, który mając doświadczenie w tych sprawach twierdziłby, że nie było wybuchu. Dalej stwierdził, że wybuch bez wątpienia był i to prawdopodobnie nie jeden wybuch.
Oczywiście, cóż za znaczenie może mieć moja notka w S24, nawet jeśli ku mojemu zdumieniu odnotowała ok. 16 tysięcy odsłon. Mam wszakże satysfakcję, że nieporównanie większe oddziaływanie filmu „Smoleńsk” obejmującego wielu odbiorców i działającego o wiele bardziej skutecznie siłą obrazu, opiera się na takiej samej sformułowanej w notce oczywistości, że samo zestawienie faktów i ujawnienie dotychczasowej manipulacji, jest najmocniejszym argumentem na rzecz straszliwej prawdy o dziejowej katastrofie. Z tego punktu widzenia także przytoczenie faktów wielu niewyjaśnionych śmierci osób skojarzonych ze sprawą Smoleńska, wskazuje, że takie były intencje reżysera, a podobne, choć całkowicie niezależnie, kierowały mną przy pisaniu notki.
Posypały się po filmie różne recenzje w sztuczny sposób przyczepiające się do braku artystycznej głębi, marnego aktorstwa, płytkiej psychologii metamorfozy głównej bohaterki, ale między wierszami widać było złość na prostą, narzucającą się z ekranu prawdę o katastrofie. To przeniosło się na różne fora, gdzie ta złość od jakiegoś czasu się wylewa, aż słychać bulgotanie. Ciekawe, że nie ma już większych sprzeczek, ani awantur – przestraszeni zwolennicy raportu Millera skupiają się w swoim gronie i między sobą powtarzają to, co już setki razy bez skutku powtarzali wcześniej. Czasem tylko bulgotanie przerywane jest erupcją gejzerów takich jak wypowiedzi Millera, Laska, czy pełen paniki zaoceaniczny tekst w Washington Post. W ferworze dyskusji o reakcji na film ktoś powiedział, że w niektórych przypadkach opadają maski. Ja znam taki przypadek i żałuję, że nie mam fotograficznej pamięci jaką podobno dysponują ludzie z zespołem Aspergera, bo ja już raz widziałem tę twarz bez maski i nie powinienem tego zapominać.
Podkomisja posunęła trochę sprawy do przodu, ale widać jeszcze nie uznała za stosowne, by opublikować nowe stenogramy. Na razie rzecz toczy się poza okiem kamer, a to jest zwykle wskazówką, że sprawy przybierają poważny obrót, zwłaszcza w prokuraturze. Przypuszczam, że na początek należałoby wytoczyć proces tym, którzy są odpowiedzialni za fikcyjne prowadzenie śledztwa, które wcale nie było śledztwem, a było raczej współdziałaniem ze sprawcami w ukrywaniu zbrodni, niszczeniu dowodów i zacieraniu śladów. Na tę odpowiedzialność dowodów jest aż nadto.
Mało kto zwrócił uwagę na znamienną wypowiedź Prezydenta RP Andrzeja Dudy, który po raz pierwszy publicznie postawił jeden z najważniejszych zarzutów mówiąc, że ci co nie oddają wraku, mają zapewne coś do ukrycia. To była przełomowa wypowiedź, bo fakt, że Rosjanie w oczywisty sposób znajdują się w kręgu głównych podejrzanych o sprawstwo, stawia ich od początku w sytuacji szczególnej. Pozostawienie w ich rękach pełnej kontroli nad dowodami zbrodni jest sytuacją bez precedensu. Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze byłby najwłaściwszą instytucją kończącą to bezprawie, ale im nie może wystarczyć obejrzenie filmy „Smoleńsk”.
Komentarze