Kiedy starsza pani, składając wizytę w IPN, uruchomiła wielką medialną wrzawę na temat Wałęsy, czekałem głównie na wiadomości o innych dokumentach z tego pierwszego zasobu Kiszczaka – jak widać to czekanie jeszcze potrwa. W międzyczasie, wrzawa dała możliwość obserwacji zachowań ludzi, którzy są dzisiaj zmuszeni do przyjęcia prawdy, choć wcześniej nie chcieli jej z różnych powodów przyjąć, a nawet tej prawdy się bali. Pod tym względem mamy przedsmak tego, co będzie się działo, gdy prawda o Smoleńsku zostanie ujawniona.
Oglądam te wszystkie reakcje z obojętnością, bez zdziwień i zaskoczeń, bo poznaliśmy dość dobrze charakterystyczne zachowania wielu obrońców mitu Wałęsy; tym razem widać szczególnie wyraźnie, że kłamstwa broni się o wiele trudniej, niż prawdy. Czasem tylko zwraca uwagę dysonans , gdy kłamiący przez 15 lat M. Boni ma czelność brać w tym udział, a osobliwie tolerancyjny J. Sasin obok niego siada. Groteskowo za to wygląda obrona ze strony ludzi takich, jak Ciosek, Cimoszewicz, Wenderlich, Komorowski, Czempiński, Petru, Balcerowicz, Lityński, Blumsztajn……, ci zdają się nie mieć świadomości, że swoimi wypowiedziami wbijają jeszcze głębiej kołek osinowy w Wałęsę i III-cią RP.
Jest jednak w tej medialnej wrzawie coś, co mocno irytuje i wiąże się z główną tezą obrońców powtarzających, że nawet jeśli Wałęsa zrobił coś niedobrego w przeszłości, to po 1976 roku zerwał z tym i mimo późniejszych różnych innych błędów i zaniedbań, ma tak wielkie zasługi jako przywódca Solidarności, że pozostanie na zawsze narodowym bohaterem, legendą utożsamianą z tym co najlepsze w Polakach, mitem, który trzeba ponad wszystko chronić. Irytuje mnie mianowicie, że taki właśnie ozdobnik powtarzany jest bardzo powszechnie także przez ludzi z drugiej strony sporu o Wałęsę i mam wrażenie, że jest on traktowany jako rytualne niemal ustępstwo niezbędne, by w ogóle otworzyć możliwość wypowiedzi na ten temat. Przecież to jest kłamstwo, które powinno irytować każdego, kto wie, że prawda nie może być cząstkowa i przytłaczana fałszem, który tak nieprawdziwie podsumowuje sylwetkę postaci historycznej. Bez wątpienia Lech Wałęsa jest postacią historyczną, wszedł do historii jako przywódca Solidarności w niej pozostanie, jednak nie jako bohater pozytywny. Sądzę, że gdy to wszystko się wyklaruje, pozostanie Wałęsa w historii jako tragiczna postać uwikłana w dziejowy proces, w którym odgrywał rolę zdradzieckiego Judasza, bezwiednie przyczyniającego się do zmartwychwstania Polski. Ta mesjanistyczna interpretacja jest nawet pociągająca i w zaistniałej sytuacji może być przyjęta z konieczności przez Wałęsę tak, jak Judasz przyjął zaprogramowaną z góry rolę słysząc słowa: „Jeden z was mnie zdradzi”.
W zaistniałych okolicznościach obrońcy mitu Wałęsy mówią: „Nawet jeśli współpracował, po roku 1976-tym zerwał i nie ma żadnych dokumentów pokazujących, że te związki trwały. Później już były wyłącznie zasługi przywódcy zwycięskiej Solidarności, godne wytrwanie w najtrudniejszych momentach, aż po zwycięstwo i dalsze prowadzenie sprawy, mimo że nie wszyscy musieli być zadowoleni z jego prezydentury”. Zaskakujący zwrot zachowań i działań Prezydenta Wałęsy (*), w jedynym okresie życia, gdy jego decyzje miały formalną pieczęć autonomiczności głowy Państwa, był absolutnie głównym powodem zainteresowania jego wcześniejszym życiorysem. To wtedy, a zwłaszcza po obaleniu rządu Jana Olszewskiego, zrodziła się potrzeba racjonalnego wytłumaczenia przyczyn, dla których Lech Wałęsa działał sprzeniewierzając się w otwarty sposób ideałom Solidarności, a po ranie stanu wojennego, po raz kolejny odbierał nadzieje tym, którzy nie dali się złamać i wybrali go na prezydenta. Tutaj nie było żadnego innego racjonalnego wyjaśnienia, poza zagadką z przeszłości związaną z pytaniem: „Nie rozumiemy, nie wiemy, a teraz musimy dowiedzieć się skąd się wziął i kim właściwie jest ten człowiek?”
Szukanie dokumentów na współpracę Wałęsy z SB po 1976 roku można w oczywisty sposób uznać za jałowe zajęcie, bo dokumentów o takiej jednoznaczności, jak te z szafy Kiszczaka, czy te zniszczone wcześniej przez TW „Bolka” raczej nie ma w archiwach. Po wiośnie Solidarności pozycja Wałęsy, także wobec SB, była już całkiem inna i trzymanie go na smyczy udokumentowanej współpracy było po prostu niemożliwe. Sądzę, że właśnie dlatego Wałęsa mógł wyobrazić sobie, że ograł służby i jest panem samego siebie. Być może syndrom sztokholmski, lub naiwność prostego spryciarza, nie pozwoliły mu zauważyć, że z poniewieranego współpracownika stał się z własnego wyboru częścią układu, pożytecznym i bezwiednym pracownikiem, który już nie potrzebuje oficera prowadzącego, a wystarczy, że jest pilnowany starannie dobranym otoczeniem, wraz z „kapciowym”, który prawie wszedł w jego rodzinę. Jako bohater został jednoznacznie odrzucony przez Naród w wyborach 2000 roku, osiągając kompromitujący wynik 1.01%. Przez kolejnych 16 lat każde jego zachowanie, każda wypowiedź jest dokumentem, który umiejscawia go w układzie, dla którego Polska w ogóle się nie liczy. Grozę natomiast budzi obrzydliwa tolerancja i wyrozumiałość dla jego publicznych zachowań i wypowiedzi, w których bezwzględnie, a nawet z okrucieństwem próbuje niszczyć najbardziej zasłużonych dla Polski ludzi, oskarża o paskudne sprawy całkowicie niewinnych, podpala Polskę politycznie i w tym wszystkim jest tak wulgarny, że nawet sugestia, by ktoś taki mógł być bohaterem, obraża Polskę i Naród.
Jestem przekonany, że wkrótce poznamy najgorszą z możliwych wersję współpracy Wałęsy z SB w latach 1970/76, ale z tego punktu widzenia trzeba także spojrzeć na to, co później nastąpiło. Błądzenie jest rzeczą ludzką i po przyznaniu się Wałęsy klęczącego w przeprosinach przed działaczami WZZ, było z ich strony czymś szlachetnym przyjęcie go do swojego grona. Zakładam, że K.Wyszkowski i inni podejmujący decyzję nie znali pełnego wymiaru tej współpracy, natomiast znał go sam Lech Wałęsa. Jest czymś nie do końca normalnym, by człowiek z takimi winami nie poprzestał na przyjęciu daru wybaczenia, ale by zabiegał o odgrywanie tak ważnej roli, jaką mu w końcu przyznano doceniając jego charyzmę i przywódcze talenty. Chyba „zabiegał” to zbyt słabe określenie, bo z przekazów wynika, że wręcz domagał się. Przy całym ryzyku podjętym bez pełnej wiedzy o Wałęsie ten wybór przyczynił się do sukcesu, ale opierając się na dalszym biegu spraw, aż po dzisiejszy dzień, nie wierzę, by parcie Wałęsy do przywództwa było motywowane chęcią zmazania win, a nie wypełnieniem zadań, które mu zlecono. Nikt nie musi podzielać takiego braku wiary w pozytywne motywacje Wałęsy, tym bardziej, że nie wiadomo, czy w ogóle można to wyjaśnić bez takiej spowiedzi bohatera, na jaką nigdy nie było go stać.
Pozostaje jeszcze rozprawić się z powtarzanym argumentem, że Wałęsa nie zdradził Solidarności po stanie wojennym, nie dał się złamać i nie wsparł władz tworząc jakąś fikcję neo-Solidarności. Boże drogi! Wszyscy byliśmy świadkami losu młodego Jana Kułaja, obiecującego przywódcy rolników, który dał się złamać i szybko zakończył karierę, a dzisiaj mało kto o nim pamięta. Wałęsa dobrze wiedział, że jego też taki los musiałby spotkać, więc korzystał z Arłamowa – polowania, żarcie, alkohole i odwiedziny rodziny – czekając na dalszy ciąg, który musiał nastąpić. Potem zgłosił się do generała z meldunkiem kaprala i bez żadnego zagrożenia zbierał już tylko profity.
Lech Wałęsa nie zniknie z kart historii, jednak wejdzie tam nie jako bohater, ale postać negatywna i tragiczna – jako nasz polski Judasz, niezbędny do zmartwychwstania Polski.
Być może potrzebny nam był ten Judasz, by przeprowadzić Naród przez 30-letni czyściec przygotowujący nas do pełnego docenienia wolności i odpowiedzialności za Polskę.
(*) W kolejnej notce zamieszczę tekst mojego artykułu z 1995 roku, w którym zawarłem szeroki zestaw pretensji do Lecha Wałęsy z czasu jego prezydentury.