Profesor Witold Kieżun - bohaterski uczestnik i żywy świadek Powstania Warszawskiego ocalał, by żyć i pracować dla Polski. Przez wszystkie lata nam go nie pokazywano - zbyt wiele rozumiał i zbyt wiele miał do powiedzenia o tym, co dzieje się z Polską po 1989 roku. Nie pokazywano go także, by nie ujawniać przepaści jaka dzieli przedwojenną polską Elitę, rozstrzelaną w Katyniu i wytrzebioną przez Sowietów i Niemców w setkach innych miejsc, a później przez Żydów w ubeckich katowniach, od tych, którzy już w trzecim pokoleniu zajmują jej miejsce.
Każdy, kto bardzo tego pragnął, mógł sam dotrzeć do tekstów i opracowań prof. Kieżuna. Szerokiej publiczności ukazał się on jednak dopiero niedawno, gdy sprzeciw wobec jadowitych tekstów kilku uzurpatorów, którzy postanowili odświeżyć propagandę deprecjonującą Powstanie Warszawskie był dostatecznie powszechny, by udało się przełamać dotychczasowy bojkot mediów i przywołać cenne świadectwo bezpośredniego uczestnika powstania. Postać Profesora, jego liczne wywiady, teksty i wypowiedzi, najważniejsze fakty z jego życia, a zwłaszcza możliwość oglądania na żywo jego wystąpień w telewizji, dają pewność, że mamy do czynienia z wybitnym Polakiem. Nie trzeba być nadzwyczajnym i szczególnie przenikliwym znawcą ludzkich charakterów, by rozpoznać, że w przypadku prof. Kieżuna integralność, wewnętrzna uczciwość i podporządkowanie własnego życia dobru Polski nie może budzić żadnych wątpliwości. To jest ten przypadek, w którym każde oskarżenie płynące z zewnątrz musi być traktowane z wielką rezerwą, zwłaszcza wtedy, gdy w oskarżeniu można dostrzec ślady innych motywacji, niż poszukiwanie prawdy.
Z podobnym przypadkiem mieliśmy do czynienia, gdy zaatakowano abp. Stanisława Wielgusa, by uniemożliwić mu objęcie godności warszawskiego metropolity. Także wtedy, każdy kto znał homilie, konferencje, teksty i opracowania, ci którzy znali go osobiście lub mogli przyglądać się tytanicznej pracy rektora KUL, wiedzieli, że oskarżenia nie mogą być prawdziwe. Ja także wiedziałem, że to nie jest ten typ człowieka, który byłby w stanie ukrywać prawdziwie złe rzeczy, gdyby rzeczywiście był winowajcą. Bzdurne argumentacje, że się rzekomo przyznał zostały już skompromitowane w pełni w dwóch książkach Sebastiana Karczewskiego, z których ta najnowsza miała charakter wywiadu z arcybiskupem. Krzywda dalej trwa, oskarżyciele dobrze się czują, wyżej wspomniane książki całkiem przemilczeli, ale jakby ostatnio zaczynali trochę tracić grunt pod nogami. Uderzono wtedy w Kościół najmocniej jak można było, a pełnych skutków do tej pory nie znamy, bo ataki wciąż falują.
Nie czytałem artykułu w "Do rzeczy", bo nie czytam produkcji w redakcji Lisickiego, ale sprawa jest już wielostronnie naświetlona, bo w S24 zaroiło się od tekstów na temat ataku na prof. W.Kieżuna. Nie mam jednak chęci wchodzić w polemiki, gdy także pośród obrońców Profesora pojawiają się tacy, do których Profesor też powinien strzelić gdyby miał pistolet. Tym bardziej nie chcę komentować sztucznych dywagacji młodego blogera, którego znam tylko z tego, że strofował biskupów zanim jeszcze przystąpił do matury, bo zdeprawował go wcześniej inny znacznie starszy bloger, który nadmiernie zasypywał młodzika pochwałami "bingo".
Piszę tę notkę z innego powodu, chcę mianowicie powrócić do własnego artykułu pt. "Zaprogramowana lustracja", który napisałem 7 lat temu po przemyśleniach związanych ze sprawą abp. Wielgusa. Atak na Kieżuna wpisuje się, moim zdaniem, w to zjawisko, które zamierzałem w owym artykule przedstawić. Postawiłem w nim hipotezę, że sposób w jaki poprowadzono proces lustracji w Polsce, a właściwie pozorowanie lustracji, miał na celu przygotowanie operacji, w której selektywnie można po latach uderzać w dowolnie wybrane osoby, często w te, które były wcześniej ofiarami akcji SB i są dla Polski z różnych powodów bardzo ważne.
Artykuł ten był też publikowany na portalu POLIS, który prowadził FYM znany dzisiaj jako dr. Przywara i został poddany niezwykle ostrej krytyce. Polemika w tamtym miejscu była długa i nierówna, bo byłem sam przeciw, bodaj, pięciu mocno atakującym polemistom i nikt nikogo nie przekonał. Wydaje mi się, że najnowszy atak na prof. Kieżuna może służyć jako dobry przykład wyjaśniający, co wtedy miałem na myśli, ale ówcześni polemiści pewnie się nie odezwą. W każdym razie już wtedy ich podstawowy zarzut, że ja chciałem powstrzymać lustrację był pozbawiony sensu wobec faktu, że podałem w artykule nowe zasady, jak w warunkach polskich ją trzeba przeprowadzić.